Recenzja filmu

Chinka (2009)
Xiaolu Guo

Wystarczy być

"Chinka" ani nie ziębi, ani nie grzeje – jest zlepkiem monotonnych obrazków utrzymanych w nowofalowej estetyce.
Fabułę filmu Xiaolu Guo da się zawrzeć w jednym zdaniu: szara dziewuszka z zapadłej dziury w Chinach wyrusza w podróż, która odmieni jej życie. Brzmi jak streszczenie opowieści na dobranoc, ale uwierzcie mi - "Chinka" jest bajką na opak. To historia pozbawionej jakichkolwiek właściwości dziewczyny, która ciągle jest w ruchu, a mimo to stoi w miejscu. Przekracza wysokie mury i granice, ale nie umie przeskoczyć własnej bylejakości. Gdyby nie ładne ciało, nie byłaby w stanie zainteresować sobą kogokolwiek. Tak może przynajmniej stać się przedmiotem krótkotrwałego pożądania. Niczym gadżet przechodzi z rąk do rąk – coraz bardziej zużyta, ale i bogatsza w doświadczenia.

Mei poznajemy w chwili, gdy jednym okiem lustruje zawartość babskiego magazynu, a drugim pilnuje, czy klienci w barze nie grają za długo w bilard. Jeśli Chinka ma jakiekolwiek marzenia, to sprowadzają się one prawdopodobnie do kolorowych obrazków z gazety.  Piszę "prawdopodobnie", bo reżyserka nie pozwala nam zajrzeć do wnętrza Mei. Do końca filmu pozostaje ona niesympatyczną, małomówną osóbką przyjmującą z jednakową obojętnością wszystkie szczęścia i dramaty, które zsyła jej los. Gdy zostaje zgwałcona przez obleśnego kierowcę ciężarówki, podnosi się z ziemi, otrzepuje spódniczkę z kurzu i rusza przed siebie. Najpierw trafia do fabryki ubrań w dużej metropolii, skąd zostaje wyrzucona za nieprzykładanie się do pracy. Później ląduje w pół-burdelu, pół-salonie fryzjerskim, gdzie opiekę nad nią sprawuje umięśniony gangster. Dzięki jego wstawiennictwu Mei przenosi się do Londynu. Ktoś kopnie ją w tyłek, ktoś inny przygarnie. Jakoś to idzie.

Główna bohaterka przypomina karalucha, który może przetrwać wszystko - chowa się w szczelinach życia, karmi się resztkami cudzego luksusu i psuje wszystkim nastrój. Niestety, nie można jej potraktować jak robala, to znaczy zgnieść podeszwą kapcia i wyrzucić z obrzydzeniem do śmieci. Po co jednak mamy oglądać o niej półtoragodzinny film-snuj? "Chinkę" da się, oczywiście, odczytać jako metaforę współczesnych czasów. Wówczas Mei byłaby nie tyle pełnokrwistą postacią, co symbolem globalizacji. W kapitalistycznym świecie bez granic wszyscy staliśmy się towarami przepływającymi z miejsca na miejsca. Póki mamy sprawne ręce i nogi, póty jesteśmy cokolwiek warci. Chinka żadnej pracy się nie boi, ale też z żadnej nie czerpie satysfakcji. Cóż, o tym, że większość ludzi jest zmuszona zajmować się rzeczami, na które nie ma ochoty, wiem bez oglądania filmu Guo. Nie muszę więc marnować półtora godziny na seans w kinie.

"Chinka" ani nie ziębi, ani nie grzeje – jest zlepkiem monotonnych obrazków utrzymanych w nowofalowej estetyce. Szczerze mówiąc, wolałbym chyba obejrzeć dokument, w którym miałbym do czynienia z prawdziwą osobą, a nie wykoncypowaną kukiełką.
1 10 6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones